Rano, można to rozpatrywać jako sobotnie dryfowanie czytelnicze z kawą o poranku, wczytywałam się w informacje i wgapiałam w zdjęcia z koreańskiej wyspy Jeju. Pożywieniem zainteresowałam się także i zamarzyłam nawet, że kiedyś osobiście przekonam się o jego walorach. W ten sposób poranek bardzo się przeciągnął w czasie a ja pozostałam smakiem gdzieś w Cieśninie Koreańskiej i jedynym sposobem żeby nadrobić tak błogo trwoniony czas i nie wracać brutalnie do rzeczywistości ( jeju, jeju za oknem znowu śnieg!) zrobiłam zupę miso. Taką najprostszą i najszybszą na świecie.
W gotującej się wodzie rozpuszczamy bulion warzywny, dodajemy glony nori (ilość zależy od upodobań, dla nas na porcję dla 4 osób było to 5 łyżek), gotujemy przez moment. Kroimy zieloną cebulkę a białe jedwabiste tofu w około centymetrowe kostki. Żeby nie marnować czasu 2 łyżki miso, które jest w formie pasty, rozprowadzamy w odrobinie odlanego do np. kubka wywaru. Następnie dodajemy do gotującej się zupy łyżeczkę oleju sezamowego, cebulkę i tofu a kiedy zagotują się ponownie wlewamy rozprowadzone miso mieszając i pilnując żeby się nie zagotowało i nie straciło wszystkich swoich dobrych i pożądanych właściwości.
Swoim głodomorom zaserwowałam z makaronem ryżowym.
Druga część obiadu proweniencję miała już europejską a dokładnie włoską. Uwielbiamy pomidorowe spagetti, które z powodu naszego uwielbienia często się pojawia w korytkowych zestawieniach. Dzisiaj jednak musiało to być coś innego.
Karbonara!
To było to co intrygowało mnie i chodziło za mną już od dawna. Przyznaję od razu, że w swoim życiu nie dane mi było spróbować oryginalnej wersji bo kiedy zaczęła gościć na polskich stołach ja już byłam wegetarianką.
Powiedzmy, że dałam się ponieść i wyobraźni i tak oto:
- 100 gr łuskanego słonecznika zalałam zaparzoną właśnie herbatą lapsang,
- poddusiłam drobno pokrojoną dużą cebulę,
- dodałam rozdrobnione, puszkowe brised tofu (a gdybym nie miała to śmiało użyłabym wędzonego tofu i co mniej realne- parówek sojowych),
- garść siekanej natki pietruszki,
- 3 rozgniecione ząbki czosnku, przyprawiłam- pieprz, oregano, tymianek
Kiedy wszystko się dusiło (podlewane według potrzeby wodą) zblendowałam słonecznik z naparem, łyżeczką mąki ziemniaczanej i sokiem z małej cytryny i uzupełniłam nim sos
Na koniec przypałętał się uparciuch, który chciał koniecznie pomóc w gotowaniu (czyżby rosła mi konkurencja?) i dopinając swego zamieszał dokładnie sos
Kiedy uparciuch i inne głodomory zasiadły do stołu, i dostały swoje karbonary posypane tartym, wędzonym serem sojowym, ja jeszcze, jak to zwykle bywa w takich wypadkach, zrobiłam kilka zdjęć
a od strony stołu dochodziły już pomruki zadowolenia, co mnie trochę rozpraszało (o nie! nie! uwielbiam odgłosy zadowolenia znad stołu, tym razem jednak chciałam jak najszybciej z nimi zasiąść) i nie mogłam się zdecydować, które zdjęcie będzie lepsze- to powyższe ze sztucznym światłem
czy takie ze światłem naturalnym, mniej wyraźne ale za to niosące przekaz , że wiosna i długie dni będą już niedługo!
5 komentarzy:
Jaka tam konkurencja, po prostu będzie Cię wyręczać :)
jest przerażająco apodyktyczna ;)
To dobrze, "dogada się" z teściową :P
gorzej jak trafi na równie pewną swojego zdania ;)
To będzie mocno trzeszczeć i iskrzyć :)
Prześlij komentarz