piątek, 28 czerwca 2013

Mam jakąś ukrytą nadzieję, że jeśli znowu zacznę narzekać na pogodę to coś się zmieni. Ale to musiałby być jakiś cud, znam prognozy i moje przeczucia co do tegorocznego lata niestety się sprawdzają.
A miało być tak przyjemnie - mnóstwo owoców i warzyw w codziennym korytku.  Niestety, przy tak niskich temperaturach i braku słońca od razu jestem wychłodzona jedząc zbyt dużo surowizn. Wizje przeróżnych kombinacji sałatkowych pozostają mocno mgliste.

W takich to okolicznościach , na ten przykład , do korytka powracają rozgrzewające zupy. Kapuśniak - parzybroda miał już swoją prezentację więc nic więcej w tym temacie się teraz nie pojawi. Natomiast na  drugie danie były sznycelki jaglano- soczewicowe a skoro zachciało mi się już na tyle wysilić to powstał też pasztet bazujący na tym składzie.

Do masy potrzebujemy :
350 gr (suchej) brązowej /zielonej soczewicy
50 gr  (suchej) kaszy gryczanej
200 gr (suchej) kaszy jaglanej
2 cebule
spora garść słonecznika
4-5 ząbków czosnku
przyprawy - sól, pieprz, tymianek, cząber

Kasze i soczewicę  ugotować, cebule podsmażyć dodając czosnek, wymieszać wszystko razem i przyprawić. Proste !
Odkładamy część na kotleciki i dodajemy do niej kilka łyżek mąki ( masa ma być zwarta i łatwa w formowaniu) , układamy kotleciki- mniejsze od piłeczki pingpongowej na nasmarowanej blasze.
Do masy na pasztet dodajemy 3-4 łyżki oleju i mocniej doprawiamy, przekładamy do nasmarowanej foremki.
Kotleciki pieczemy około 40 minut, po 20-25 minutach można je delikatnie obracać, pasztet pozostawiamy około 20 minut dłużej w piekarniku ( który nagrzany na tą okoliczność powinien być w granicach 180-190 stopni ).

 Towarzystwem dla kotlecików (oprócz  dipu paprykowego) była sałatka z makaronu kukurydzianego z pomidorem , brokułem, kalafiorem i sosem koperkowo- czosnkowym oraz coś co nam w ogóle nie smakowało. Zostało jednak zjedzone jako ciekawostka a były to Papadum - cienki i chrupki indyjski naleśnik z mąki soczewicowej z asafetydą i czosnkiem. Te podobne do tortilli krążki piekliśmy w piekarniku. Nie smakowały nam dlatego, że były bardzo słone.





Tak wygląda pasztet, został spróbowany i " zatwierdzony", planuję go na śniadania kolacje i pomiędzy nimi również z kiszonym ogórkiem, musztardą albo keczupem. Można go kroić oraz rozsmarować na kanapce ( w moim przypadku jeśli się jutro zmobilizuję i upiekę sobie chleb).

A na koniec wspomnę, że wpis zajął mi dłuższą chwilę, w trakcie której kilkakrotnie zza chmur przedarło się słońce ( czyżby marudzącym żyło się łatwiej ? ).



wtorek, 25 czerwca 2013

Pogoda w podniebnej krainie nie nastraja mnie ostatnio pozytywnie a tym bardziej twórczo. Czuję jakąś niesprawiedliwość w tym, że podczas najdłuższych dni w roku zachmurzenie nieba wynosi codziennie od 90 do 98%. Chciałam się  nacieszyć słońcem i jasnymi nocami żeby mieć co wspominać podczas ciemnej części roku. Jakby na przekór w czasie pisania rozjaśniło się. Może powinnam częściej narzekać?


 To nie jest jakaś wyjątkowy widok ostatnio. Podniebnie ale nie niebiańsko...


  Pochwalić się mogę coraz lepszym chlebem! Zmiana w ilości zaczynu spowodowała, że chleb lepiej i wyżej wyrasta co przekłada się na wielkość kromek co cieszy takiego łasucha jak ja.Więc w podstawowym przepisie daję więcej o około 100-150 gr więcej zaczynu i mnóstwo nasion.


Chleb pięknie wyrasta ponad foremkę i smakowicie pęka. Zaczynam doceniać, że piecze się go w ciągu jednego dnia- w przeciwieństwie do naszych chlebów pszennych.





 Minus jest taki, że zjadam go równie szybko jak piekę , no  może jednak odrobinę wolniej.

Zastanawiam się nieustannie co dalej z moją dietą bezglutenową ? Czy ciągnąć ją  w takiej, radykalnej formie czy wprowadzić orkisz, jęczmień, żyto i owies. Jestem bardzo zadowolona ze zgubionych niespodziewanie 4 kilogramów i kilku centymetrów, szkoda byłoby mi je odzyskać. A przyznaję, że nie zaniechałam nocnego podjadania czy całodziennego delektowania się każdym ( raczej obfitym) posiłkiem.
Co dziwne spożywam  więcej cukrów, ciasta bezglutenowe póki co piekę bez modyfikacji na zdrowsze bo  mniej cukrowe, słodzę również kawę cukrem zapominając kupić ksylitol.
Nie wiem , nie wiem, ale w sumie dobrze mieć takie przyziemne rozterki.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Z zasady w korytku jest zawsze jak najprościej  i  prawdopodobnie umarłabym z kilku powodów gdybym była w jakikolwiek sposób zmuszona do tworzenia wymyślnych , złożonych i tysiąckrotnie przetwarzanych dań. Na pewno nie widziałabym słońca na oczy stojąc przy garach. Dzisiejszy dzień przegapiłam i to wcale nie przez gary, cóż, liczę, że jutro będzie jeszcze ładniej.

Stawiając ostatnio talerze uśmiechnęłam się sama do siebie  , oto co zauważyłam


Wybredność bądź ograniczenia z wyboru doprowadziła do tego, że niektóre korytkowe odsłony są dopasowane indywidualnie. Niech się owi wybredni korytkowicze cieszą , że wszystko można przygotować równocześnie i bez zbędnych nakładów. Szczęśliwie dorastają do poszczególnych smaków.

Ta dygresja to wstęp do wczorajszego korytka , które zamiast wystawnego niedzielnego obiadu było prostym, tanim i pożytecznym edukacyjnie zestawem.

W ramach wstępu przeczesaliśmy przydomowy trawnik ( wymagający przycięcia- ale w sumie po co, skoro tyle pożytecznych i smacznych rzeczy można na nim znaleźć). Oto co nam było potrzebne


Tak, zhańbiony w ojczyźnianym politycznym dyskursie szczaw! Nie zbierany co prawda na nasypie kolejowym ani z głodu  ani z biedy tylko z powodu  mojego lenistwa  i uwielbienia do zupy szczawiowej. Nie wiem, może taki szczaw z nasypów jest w coś zasobniejszy ale w podniebnej krainie nie ma ani torów, ani tym bardziej nasypów gdzie powinny znajdować się tory ani też nie ma pociągów. Dobrze, że jest szczaw.
Żeby powstała z niego zupa zaczynamy od podduszenia porów, dodaniu warzyw ( pietruszka, marchew, seler, ziemniaki ) i ugotowaniu z ryżem. Kiedy zupa już ( ha ! jak to brzmi ) dochodzi wrzucamy szczaw, który momentalnie zmienia swój kolor, można sobie zupę zabielić , na pewno przyprawić i gotowe !




Szczaw zawiera głównie kwas szczawiowy, szczawiany , witaminę C i glikozydy.  Pomimo tego, że szczawiany wiążą wapń ( a nadużywany szczaw może powodować odkładanie szczawianów w nerkach i pęcherzu moczowym  sprzyjając powstawaniu kamicy moczowej)   jest korzystny dietetycznie ze względu na wysoką zawartość łatwo przyswajalnego żelaza i obecność  karotenów. 

Drugie danie, idąc za ciosem, było zestawem "gospodarskim" - zużyłam pozostałą kaszę gryczaną i ziemniaki. 




Z kaszy i ziemniaków  powstały kotleciki. Z ciekawością przejrzałam kilka blogów kulinarnych żeby ostatecznie i tak zrobić je  po swojemu, czyli jeszcze prościej niż zakładały przepisy , które znalazłam. Więc do kotletów potrzebne mi były owe wymienione  resztki obiadowe ( ziemniaków około połowy ilości w stosunku do kaszy), sól, pieprz i odrobina cząbru do doprawienia oraz mąka ryżowa , w której obtoczyłam powstałe kotleciki.
Nic nie dodawałam do środka ( a  jak widziałam można podsmażoną cebulę lub inne warzywa lub strączki). Zastanawiające było tylko czy przetrzymają w całości smażenie- obawy były zbędne.
Do zestawu trafiły również : surówka z kiszonej kapusty ( która trafiła do podniebnej krainy zaprzyjaźnionymi kanałami, dziękujemy serdecznie), sos z czerwonej soczewicy i kawałek ziemniaka.  

Sprawdziłam właśnie co widać za oknem , a widać wszystko i daleko  jak należy  więc mam szansę załapać się jutro na słońce. Mam nadzieję na jakiś dłuższy spacer. 




Choć tak po prawdzie to boję się sprawdzić prognozy pogody na jutro - nigdy nic nie wiadomo...


sobota, 15 czerwca 2013

Niejednokrotnie z rozbawieniem dyskutowaliśmy o "tradycyjnych polskich potrawach". Mamy pierogi ruskie, placki po węgiersku, jaja po wiedeńsku, karpia po żydowsku, fasolkę bo bretońsku, barszcz ukraiński czy rybę po grecku. Najzabawniejsze jest to, że potrawy te albo nie są znane w ogóle albo znane są w innej formie w krajach, do których przypisuje się ich pochodzenie.
Dzisiaj w korytku ryba- nieryba czyli tofu po grecku.
Co nam jest potrzebne ?

 Oczywiście tofu, może być naturalne bądź wędzone, kroimy je w plastry i marynujemy- w oleju, sosie sojowym, cebuli, i co najważniejsze w glonach.






Używam sproszkowanego nori, oprócz marynaty, glony dosypuję (około 10 gr) do duszonych, startych  warzyw :
marchwi (5 dużych), 3 cebuli, kawałka selera. Pod koniec dodaję duży przecier pomidorowy ( 142 gr).





Zamarynowane tofu obtaczamy w cieście ( mąka ryżowa z sosem sojowym, nori, pieprzem i odrobiną wody) i smażymy do zarumienienia z każdej strony. Mąka ryżowa zachowuje się dość specyficznie w czasie smażenia ( i pieczenia), początkowo wygląda jakby się gotowała.
Usmażone tofu układamy w naczyniu a następnie nakładamy duszone warzywa. Pozostawiamy do schłodzenia a najlepiej pozostawiamy w lodówce na noc.
Początkowo było to danie wigilijne i świąteczne ( inspirowane przepisem z mojego ulubionego forum wege) pojawiając się z czasem coraz częściej w ciągu roku.


Cieszę się, że mam upieczony chleb, bo kanapka z takim tofu jest poezją.
Lubię to danie również   z tego względu, że w dość prosty i smaczny sposób mogę umieścić w jednej potrawie taką ilość wodorostów, które są bogatym źródłem mikroelementów, witamin, białka i co najważniejsze w bardzo łatwo przyswajalnej formie.
Panuje niesłuszny pogląd, że glony bogate są  w wit. B12 co jest nieprawdą gdyż zawierają one analogii tej witaminy, utrudniające wchłanianie właściwej (dla dobrostanu człowieka)  jej formy.


środa, 12 czerwca 2013

Chleb , który tutaj opisywałam był pieczony na drożdżach. Jednak wyraźnie odczułam , że drożdże to nie jest to co mi służy. Z pewnymi obawami postanowiłam próbować piec chleb bezglutenowy na zakwasie. O ile osoby z chorobami trzewnymi powinny używać zakwasu bez śladowych ilości glutenu ja pozwoliłam sobie na przekwalifikowanie zakwasu żytniego ( starego, mocnego z własnej lodówki więc poradził sobie szybko z nową mąką )- czyli mąkę GF z wodą zaszczepiłam odrobiną wody z zakwasu żytniego.
Do tej pory piekłam taki chleb dwukrotnie ( dzisiaj będzie kolejny raz) , były smaczne ale mniej wyrośnięte niż drożdżowe. Bez wątpienia dlatego, że zignorowałam wskazówkę o użyciu wody gazowanej do wypieku.
Trzeba to zmienić i porównać efekty.
Przepis to moje modyfikacje różnych wersji dostępnych w internecie.

Składniki ciasta chlebowego:
  • 220g zakwasu( koło szklanki)
  • 2 łyżki siemienia lnianego
  • 150g mieszanki mąk GF
  • 60g mąki ryżowej
  • 120g wody  gazowanej
  • kilka łyżek nasion ( słonecznik, dynia, sezam)
  • 1 łyżeczka soli
  • 2 łyżki oleju i odrobina do smarowania blachy
Siemię zalewamy wodą na 1-2 godziny .  Następnie wszystkie składniki mieszamy (powstaje dość luźna konsystencja) i pozostawiamy na około 40 min. a następnie przekładamy do wysmarowanej i wysypanej mąką blaszki , ciasto wygładzamy mokrą dłonią i pozostawiamy do wyrośnięcia na około 3  godziny ( można pozostawić dłużej jeśli nie zdąży wyrosnąć ).
Pieczemy chleb około godziny w temperaturze 180 stopni. Żeby upewnić się czy jest gotowy wystarczy wyjąć go z blaszki i postukać w dno- jeśli słyszymy "pusty" odgłos- chleb jest upieczony.






Nie polecam pozostawiania zbytniej ilości wody podczas wygładzania powierzchni chleba przed pieczeniem ponieważ góra stworzyła twardą skórę ( no chyba, że ktoś lubi delektowanie się i długie przeżuwanie).


Przyznaję, że chleba nie zjadam, po prostu się nim obżeram, zwłaszcza teraz kiedy pomidory są pomidorowe kanapki z majonezem sojowym , pomidorem , cebulą, solą i pieprzem mogę pochłaniac w każdej ilości...

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Jabłecznik na kruchym spodzie to od zawsze moje ulubione ciasto. O ile udało mi się go piec w wersji wegańskiej to podejście do ciasta bezglutenowego wydawało mi się szalone.
Teraz walczę  o pozostawienie ostatniego kawałka do porannej kawy.

Zaczynamy od kruchego spodu, do którego są nam potrzebne:
1 szkl. mieszanki mąk bezglutenowych
2 łyżki siemienia lnianego , zalanego podwójną ilością wody i zblendowanego
1/4 szkl. cukru
15 dkg margaryny
Mieszamy wpierw suche składniki, potem dodajemy resztę, wyrabiamy ciasto i  wyklejamy nasmarowaną blachę ( tortownicę). Podpiekamy do zarumienienia ok.10-15 minut w 180 stopniach.

Przestudzony spód nasmarowałam masą ze zblendowanego gładkiego tofu -ok. 1/3 opakowania , kilku łyżeczek cukru i aromatu migdałowego . Ten element na pewno ominę następnym razem bo okazał się zbędny.

masa:
1kg kwaśnych jabłek
1/2 szkl. cukru (nierafinowanego)
3/4 szkl. rodzynek ( wypłukanych i namoczonych )
 spora garść bezglutenowych płatków owsianych- użyłam ponieważ mimo odlewania jabłka były zbyt mokre
cynamon
Grubo starte jabłka mieszamy z pozostałymi składnikami i wykładamy na kruchy spód.
Na koniec potrzebna nam jest kruszonka:
3/4 szkl. mieszanki mąk
1/2 szkl. cukru
150 gr margaryny
Zagniatamy i jeśli za bardzo się rozpuści w czasie zagniatania odkładamy na chwilę do lodówki .
Kruszonkę rozsypujemy na wierzchu.
Ciasto piekło się około 50 minut w 180 stopniach .






Efekt mnie bardzo zadowolił gdyż ciasto nie rozpadało się po wyjęciu z blachy i w czasie krojenia.





Dodanie do masy płatków owsianych bez wątpienia miało wpływ na zwartość ciasta, ten patent sobie zapamiętam.

Nasz planowany piknik zmienił się w bardzo długi spacer, zapędziliśmy się tak daleko, że ostatecznie nasyciwszy się widokami wróciliśmy na kolację do domu.





Nieplanowany kres wędrówki jest tutaj niewidoczny, trasa wiodła lewym brzegiem.





Towarzyszył nam spory odpływ, poszukiwacze mogli zapuszczać się na plażę po swoje skarby.



Jak widać skarby mogą  być przeróżne. Na szczęście nie mam zdjęcia zdechłego kraba.



Często żałuję, że nie mogę wejść do czyjegoś ogródka i dokładnie sobie wszystkiego pooglądać...






Temperatura , jak na podniebne warunki, upalna  a nieliczne chmury pozwalały na chwilę odetchnąć od przypiekającego słońca.




Prawie u kresu, widoczna mała wysepka (Czarna Skała) przeważnie jest odcięta od lądu, przy dużych odpływach można pokusić się o jej zwiedzenie ( uważając żeby zdążyć wrócić  suchą nogą na ląd).




A oto i bohater skalistej plaży, niesamowite jak czasami niewiele trzeba do przetrwania !

niedziela, 9 czerwca 2013

Nieczęsto mi się zdarza żeby już od rana myśleć o wpisie do korytka. A tak dzisiaj jest. Dzień zaczął mi się niespodziewanie wcześnie więc będzie bardzo długi ale to wyśmienicie ! Jest tak pięknie, że  w planach mamy piknik. A na dzień dobry udało mi się stworzyć coś co z przymrużeniem oka mogę nazwać wegańskim omletem bezglutenowym.
Choć to śniadanie przybrało range królewskiego nie było wcale skomplikowane.
Gładkie tofu zostało zblendowane, osobno zblendowałam małą garść siemienia lnianego z wodą, wymieszałam z tofu i dodałam 1/3 szklanki mąki bezglutenowej ( gotowa mieszanka ) , doprawiłam ( sól, pieprz, sos tamari ), wyłożyłam na podsmażone pieczarki z cebulą, usmażyłam z dwóch stron (omlet przewracał się bez problemów) i gotowe. Takie miłe początki dnia mogłabym mieć codziennie!






W piekarniku dochodzi jabłecznik na kruchym spodzie, głowiłam się trochę a w końcu zmodyfikowałam na wegańsko spód i wymyśliłam górę. Zobaczymy, mam nadzieję, że dumna wkleję po południu zdjęcie pięknego, smacznego, udanego ciasta.

Zupa tez już gotowa ( grochówka ), zjemy ją, spakujemy ciasto i sałatki ( jedna z quinoa a druga owocowa)  i pora na piknik !

piątek, 7 czerwca 2013

Powinnam znowu zacząć od tego, że pisanie o naszym korytku traktuję po macoszemu. Czuję się jednak całkowicie usprawiedliwiona. Pogoda dopisuje nieustannie więc spędzamy większość czasu ciesząc się prawdziwym latem bo na wiosnę nikt się chyba nie załapał.
Więc zaczynamy od podniebnych klimatów. Jeszcze kilka dni temu nic nie zapowiadało tak pięknej aury.






Były to jednak ostatnie z tak złowieszczych i przynoszących deszcz chmur. Nie wiem gdzie teraz są ale cieszę się,że gdzieś daleko.





Takie są o wiele milsze, jednak jeśli zasłonią słońce odczuwalna temperatura obniża się o dobrych kilka stopni ( czyli do 12- 13 stopni ).





Takie oto same kładą się na lądzie jakby chciały tutaj pozostać na zawsze.




Z trasy codziennych spacerów, całkiem niedaleko mieści się nasz ulubiony sklep ze zdrową żywnością (ale zabrzmiało, chodzi bardziej o to, że tam znajduję najwięcej smakołyków i niezbędnych artykułów).

Spacerowanie w tak pięknych okolicznościach ma jednak tą złą stronę, taką, że okrojony zostaje czas na gotowanie a nawet czas na przemyślenie tego co znajdzie się w korytku.
W takich sytuacjach sprawdzają się np. zupy gospodarskie. Ich główną ideą jest stworzenie smacznego posiłku z tego co szybko można przyrządzić z rzeczy odnalezionych w lodówce.
Szałem okazała się ostatnio zupa cebulowa z kluskami ziemniaczanymi.
Posiekałam 4 duże cebule  w półtalarki, dodałam ziele angielskie , liść laurowy i kminek oraz  posiekanego pora


i udusiłam z niewielką ilością  oleju i połówką papryczki chili.


Podduszone warzywa zalałam bulionem  i dodałam pokrojone marchewki, lubczyk, pietruszkę i ugotowałam.





Kiedy zupa była już gotowa dorzuciłam do niej , pozostałe z dnia poprzedniego i pokrojone w plasterki  kluski śląskie a na koniec, kiedy już się nie gotowała dodałam pastę- śmietanę ze zblendowanych nasion (jak zwykle: siemię, słonecznik, dynia, sezam) i natkę pietruszki.
Wydawać by się mogło, że zupa jest i prosta i nie wnosząca odżywczo ( pomijając kalorie ) nic szczególnego ale nawet nie licząc nasion to sama cebula jest bardzo wartościowym i leczniczym warzywem.
Olejki lotne cebuli działają bakteriobójczo, moczopędnie, poprawiają trawienie i przemianę materii.
Cebula wspiera odporność, niezastąpiona jest jako syrop w nieżytach górnych dróg oddechowych. Zawartość  flawonidów (głównie kwarcytyna ) pomaga zapobiegać miażdżycy, zawałom serca, poprawia szczelność i elastyczność naczyń krwionośnych, obniża ciśnienie krwi.
Siarczek allilu obniża poziom złego cholesterolu a związki siarki wpływają korzystnie na kondycję włosów i paznokci. Zawiera krzem i wapń więc wskazana jest dla osób starszych i dzieci.
Polecana jest przy owrzodzeniach, przy reumatyzmie i pasożytach oraz przy ukąszeniach owadów ( należy miejsce ukłucia smarować sokiem z cebuli ).
Jedynym minusem jest ciężkostrawność smażonej cebuli więc najzdrowiej spożywać ją na surowo.

Wyszła wspaniale  i zniknęła szybko choć nie wszyscy korytkowicze są wielbicielami cebuli.
Dobra zupa to jest to! Zupa dla mnie jest podstawą każdego dnia -ale to już temat na kiedy indziej...





sobota, 1 czerwca 2013

Korytko zostało trochę zaniedbane. Nie dlatego bynajmniej, że przestaliśmy  jeść a raczej dlatego, że zrobiło się bardziej podniebnie. Tak, odwiedziły nas bardzo miłe i bliskie sercu osoby i choć był czas rozmów i czas  na jedzenie a nawet fotografowanie zawartości korytka to nie starczyło go już na pisanie. A tym bardziej na głębsze refleksje korytkowe.



Każdy gość mógłby w naszych progach odbierać gratulacje dlatego , że dotrzeć tutaj wcale nie łatwo. Droga z centrum ( a właściwie z południa ) królestwa zabiera pół dnia a czasem i cały  a całkiem niedawno  nie było możliwe połączenie drogą lądową.




Ci , którzy docierają bez wątpienia nie żałują, oczywiście jeżeli byli oczytani w przewodnikach turystycznych i pojawili się między majem a październikiem, choć i to nie gwarantuje łaskawej aury. Zawsze mogą być zadowoleni miłośnicy i obserwatorzy chmur, nawet bardzo zadowoleni i usatysfakcjonowani. Znamy tez takich , którzy pokochali okolice i nasze korytko ( pozdrawiamy królewskie miasto) bez względu na porę roku i okoliczności przyrody.


To urocze miejsce jest nazywane w tubylczym dialekcie skrzydlastą lub mglistą wyspą co zgodne jest z kształtem i klimatem. A dla mnie jest to podniebna kraina gdyż chmury tutaj są zawieszone niżej niż gdziekolwiek indziej. A zanim to zauważyłam sama nazwa ( akurat nie w tubylczym dialekcie ) brzmi jak określenie nieba. Zdarzało mi się prowadzić auto wjeżdżając i wyjeżdżając z chmur wielokrotnie na dystansie dziesięciokilometrowym. Bardzo przyjemnie jest wczuć się w rolę pilota samolotu !











 


Po pewnym czasie i wielu obserwacjach można się pokusić o przewidywanie zmian pogody. Bardzo praktyczna umiejętność, niestety często prognozy na oko sprawdzają się tylko dla krótkich okresów.



Zabudowa urzeka przepięknymi kamiennymi  fasadami i dachówkami, które są niezawodne w podniebnej i deszczowej krainie.




W amfiteatrze odbywają się od 136 lat coroczne konkurencje pokazujące tradycyjne zwyczaje i sporty, to opustoszałe miejsce przez dwa sierpniowe dni gromadzi tłumy kibiców i turystów.


 Aż strach wspomnieć na koniec, że gdyby korytko miało się opierać na lokalnej żywności i tradycjach to jego podstawą byłby owies, brukiew, ryby  i  baranina.




Szczęśliwie dla kudłatych , rogatych, pierzastych i ogoniastych nie zjadamy a tylko podziwiamy. Na zdrowie oczywiście.






Ech, napisałam wcześniej brukiew i nie opuszcza mnie myśl, że wypadałoby przynieść, przygotować i zjeść!